Pochylił głowę i popatrzył na nią z głęboką troską. znalazł choć jedną kartkę - dajcie mi szybko znać, abym mógł wszystkim dopowiedzieć dalszy ciąg tej niezwykłej Nie mówiła do niego, tylko do siebie. - Czy powiedziałem coś niewłaściwego? - spytał Beck. Odwróciła się do niego. - Niech pan przestanie mnie czarować, dobrze? To strata czasu. Dorastałam w otoczeniu czarujących mężczyzn i wiem najlepiej, jak fałszywy może być taki powab. Mnie, panie Merchant, przestał on pociągać już dawno temu. - Mów mi Beck. Czego tak właściwie nie lubisz? Wdzięku czy mężczyzn? Huśtał się, niezbyt wysoko, ale jednak. Strasznie ją to zirytowało. - Nie lubię pana. - Nie znasz mnie. - Znam. - Roześmiała się gorzko. - Znam pana, bo jest pan taki sam, jak oni. - Wskazała ręka w kierunku domu. - Naprawdę? - Pozbawiony skrupułów i moralności, chciwy i zadowolony z siebie. Mam opowiadać dalej? - Nie sądzę, aby moje ego mogło znieść więcej - odparł oschle. - Chciałbym się natomiast dowiedzieć, co sprawiło, że tak szybko wyrobiłaś sobie na mój temat taką opinię. Dopiero się poznaliśmy. - Wyrabiałam ją sobie stopniowo, czytając raporty o stanie firmy, które otrzymuję, choć wielokrotnie prosiłam, aby usunąć mnie z listy adresatów. - Po co więc je czytasz? - Ponieważ nie mogę wyjść ze zdumienia, do czego potrafi posunąć się dla pieniędzy firma Hoyle Enterprises. - Jesteś wspólnikiem firmy Hoyle Enterprises. - Nie chcę nim być - odparowała, podnosząc głos. - Strawiłam cały ro ki tysiące dolarów na opłacenie prawników, usiłując się wyswobodzić z tego jarzma. Wasze sprytne machinacje zablokowały mnie zupełnie. - Legalne posunięcia. - Ledwie legalne. - „Ledwie" się liczy. - Zeskoczył z huśtawki, zostawiając ją rozbujaną na linach i podszedł do Sayre. - Pracuję dla Huffa, który chciał, abyś pozostała wspólnikiem rodzinnej firmy. Powiedział mi, żebym zrobił wszystko, aby zapewnić ci ten status. Wykonałem jedynie robotę, za którą mi płacą. - Przynajmniej wiemy, o co panu chodzi, nieprawdaż? - Sugerujesz, że jestem zawodową dziwką? - spytał bardzo niskim głosem. - Nie sądzę, żebyś chciała rozmawiać o tych sprawach, prawda, Sayre? Sugestia zabolała, ale Sayre była bardziej zła niż urażona. Nikt już nie był w stanie jej zranić. - Widzę, że i pan stosuje nieczyste zagrywki, tak jak oni. - Walczę, żeby wygrać. - Oczywiście. - A ty, o co walczysz? - O przetrwanie - odparowała. Odetchnęła głęboko, próbując powstrzymać narastający gniew, Zdała sobie sprawę, że zaciska dłonie w pięści. Rozluźniła się, potrząsnęła głową i zwilżyła wargi językiem. - Walczyłam, żeby przetrzymać moją rodzinę i udało mi się. Jedynym powodem, który mógł spowodować mój przyjazd tutaj, była śmierć Danny'ego. Boleję nad jego odejściem i zawsze... - powstrzymała się od wyznania, że zawsze będą ją nawiedzały wspomnienia dwóch telefonów od Danny'ego, których nie chciała odebrać. - Cieszę się, że przynajmniej jemu udało się uciec. Mam nadzieję, że odnalazł spokój. Chciałabym jednak wiedzieć... - Maską!? Miała wrażenie, jakby rzucała grochem o ścianę. Upór Marka był równie silny jak niezrozumiały innego miała na myśli: Nic gorszego nie mogło mu się przydarzyć. Owładnęło nim przemożne pragnienie, by natychmiast zbiec na dół, znaleźć kogokolwiek, na siłę wcisnąć mu dziecko, a same¬mu uciekać, gdzie oczy poniosą. Jak najdalej od niechcianej odpowiedzialności! Niechciana odpowiedzialność zaczęła fikać nóżkami, a jej oczka śmiały się wesoło do Marka. Coś go ścisnęło w gardle. Nalał szampana do kieliszków. Ten urwany Łańcuch mógł ci zrobić wielką krzywdę. Bardzo wielką... - Dziękuję - odparł Mały Książę. - Patrzyłem - Moim zdaniem wyszło bardzo dobrze - odparł z peł¬nym przekonaniem. przytulił Różę do siebie. - I drogo za to zapłaciła. - Nie, to nie jest dobry pomysł. - Stanowczo zasunęła suwak od śpiwora. - To jest pomysł bardzo zły.
Weszli do zamku. W olbrzymim holu czekała na nich służba, około dwudziestu osób. Mark przedstawiał ich kolejno, a oni kolejno składali Tammy ceremonialne ukłony. Rano oznaczało perspektywę smutnej, przeraźliwie pu¬stej przyszłości, ale teraz... Teraz było teraz. Mark trzyma¬jący ją w ramionach. Jego wargi na jej ustach. Dotyk jego ciała. Ogień w jej żyłach. Tak, teraz, na tych krótkich kilka chwil, ten mężczyzna był jej domem, jej miejscem na ziemi. następnie pochylił twarz nad Różą i zamknął oczy. - Bo to prawda. Potrzebuję własnej przestrzeni ży¬ciowej. Chwilowo nie miał szans utargować nic więcej, więc przystał na propozycję. - Szargasz mi reputację - stwierdził zimno Mark, kiedy zostali sami. - Jestem głową państwa, a ty zrobiłaś ze mnie jakiegoś niewyżytego barbarzyńcę. Czy ty wiesz, co to może że nie trzeba nic kupować. Wystarczy jedno twoje słowo i będziemy mogli zabrać się do roboty! Dalej otoczyła ich grupka naćpanych chłopców. Jeden z nich był nawet na tyle odważny, żeby rzucić w kierunku Sayre kilka sprośności. Ale na widok miny Becka zawadiackość i lubieżny uśmiech narkomana zniknęły. Chłopak pospiesznie oddalił się w kierunku grupki kolegów. Sklepy i galerie na Royal Street były w większości ekskluzywne. Można w nich było kupić antyki z Europy, klejnoty rodowe, obrazy i rzeźby, które zaspokoiłyby apetyt najbardziej wymagających kolekcjonerów. Jeden ze sklepów sprzedawał pamiątki, lecz wystawione tam towary były niewiele lepsze od tandety dostępnej w budkach z podkoszulkami na Bourbon Street. Przeszli obok tego sklepu, gdy nagle Beck się zatrzymał, cofnął i zniknął wewnątrz. - Zaraz wrócę - rzucił przez ramię. Sayre podeszła do wystawy i zaczęła przyglądać się okolicznościowym maskom ozdobionym fałszywymi klejnotami, cekinami, koronkami i pysznymi piórami. Niektóre z nich były dzikie i groźne, inne niezwykle piękne. Beck wyszedł ze sklepu, niosąc w dłoni sznur białych perełek nawlekanych na przemian z mniejszymi koralikami w kolorze metalicznej zieleni, złota i purpury. - Twoja sukienka jest wspaniała, ale przypomina mi o pogrzebie. Pomyślałem, że to może pomóc. - Włożył perły na szyję Sayre, po czym podniósł jej włosy i poprawił tak, aby podkreślały linię dekoltu. - Proszę. Znacznie lepiej. - Zazwyczaj mężczyzna nie ofiaruje kobiecie paciorków, zanim ta na nie zasłuży. Beck dotknął koniuszkami palców spoczywające na jej piersi korale, a potem powoli opuścił dłonie. - Dzień się jeszcze nie skończył - powiedział. Patrzyli na siebie bez słowa, dopóki nie rozdzieliła ich rozbawiona grupka ludzi, mijająca ich na wąskim chodniku. Beck pierwszy ruszył w dalszą drogę. Sayre nigdy nie znalazłaby miejsca, do którego ją zaprowadził. Nie udałoby się to nikomu, kto chociaż raz tam nie zawitał. Boczna uliczka, przy której mieściła się restauracja, była po prostu alejką z kanałem ściekowym przechodzącym przez sam jej środek. Nigdzie nie było znaku sygnalizującego, że gdzieś tutaj znajduje się lokal publiczny. Beck zatrzymał się przed porośniętą bluszczem żelazną bramą i wsunął dłoń pomiędzy liście, naciskając dzwonek. Z ukrytego głośnika dobiegło ich pytające: - Qui? - Beck Merchant. Brama ustąpiła z głośnym szczęknięciem. Beck wprowadził Sayre do środka i pieczołowicie zamknął za sobą bramę. Minęli wąski korytarz, otwierający się na podwórze, otoczone ścianami ceglanych budynków, porośniętymi mchem. Na środku rósł zielony dąb z zawieszonymi na jego gałęziach paprociami o rozmiarach volkswagenów. Spod gargantuicznych filodendronów i słoniowych uszu wyglądały kwitnące rośliny. Po ścianie przylegającego do podwórza budynku wspinał się pokręcony pień wisterii, porośnięty gęsto listowiem, sięgając dachu. Beck pokierował Sayre na górę. Zauroczona, podążyła za nim krętymi schodami, które wiodły ku balkonowi z żelazną balustradą zdobioną w przeróżne figury geometryczne. Wiatraki na suficie pracowały pełną parą, powodując migotanie płomieni w przymocowanych do ścian lampach sztormowych. Wzdłuż balustrady, w poustawianych równo doniczkach z chińskiej porcelany rosły krzewy hibiskusa. Jaskrawe kwiaty były niemal tak soczystego koloru, jak parasolki i niemal równie duże. Przywitał ich wytworny mężczyzna w smokingu. Chwycił dłonie Becka i ścisnął je pomiędzy swoimi. Przemówił po francusku, bardzo szybko, ale Sayre zrozumiała wystarczająco dużo, aby się dowiedzieć, że ów człowiek niezmiernie się cieszy z wizyty Becka. Beck przedstawił Sayre. - Jego Wysokość i panna Ingrid zjedzą dziś lunch gdzie indziej - odparł oficjalnym tonem Dominik, gdy go o to spytała i nie chciał zdradzić żadnych szczegółów. Ponownie podrzuciła siostrzeńca na kolanie, po czym uściskała go mocno. Bankier znowu skupił się na swoich obliczeniach i przestał zwracać uwagę na Małego Księcia, który po raz kolejny Spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby postradał rozum. - Rozumiem. Gronostaje i złotą koronę? - Zauważyła, że zaczęli się droczyć, a w jego oczach pojawił się błysk rozbawienia. Książę, nawet obsypany mlekiem w proszku, nadal wyglądał zabójczo. Pospiesznie więc odwróciła wzrok i skoncentrowała się na leżących na fotelu rzeczach. - Po¬trzebuję to w coś włożyć. zaledwie tydzień temu, najprawdopodobniej zamordowany z zimną krwią. Rudy Harper ma cholerne problemy z odnalezieniem drania, który ma chętkę na posmakowanie krwi Hoyle'ów, a w tym samym czasie detektyw z tego samego wydziału stawia wszystkie swoje pieniądze, że to Chris jest winny zbrodni. A teraz jeszcze ty pojawiasz się i znikasz w swoim czerwonym kabriolecie, przypominając ludziom, że to nie pierwszy raz Chris jest zamieszany w czyjąś śmierć. Posyłasz ciśnienie krwi Huffa do stratostery, pomagasz przeciwnej stronie w sporze o pracę i jeszcze to. - Co, to? Nie podnosząc głowy, spojrzał na nią z ukosa. - Cholernie ciężko trzymać mi się od ciebie z daleka. - Spojrzał na jej prawą nogę, wyglądającą spod sukienki podciągniętej wysoko ponad kolano. - Nie wiem, co jest gorsze: trzymać się z daleka i móc o tobie jedynie marzyć, czy też być blisko, widzieć cię i nie móc poddać się impulsowi. Oderwał wzrok od jej uda i przeniósł na twarz, która wydawała mu się nieco bezpieczniejszym terytorium. Buntownicze spojrzenie pozbawiło go złudzeń. - Pani Foster została przekupiona zestawem kina domowego, który „sprawia radość" jej niepełnosprawnemu synowi - powiedziała sztywno. - Mężczyzna, z którym rozmawiałam, sprzedał duszę, aby wyciągnąć się z długu. Siadając prosto, Beck westchnął. - Wiesz to na pewno? Możesz to udowodnić? - Nie. - Czy jesteś przekonana, że ci dwoje należeli do grupy, która głosowała za uniewinnieniem Chrisa? - Nie. Popatrzył na nią z wyrzutem. - Na potrzeby rozmowy uznajmy, że wdowa z opóźnionym w rozwoju synem i człowiek, który otarł się o bankructwo, przyjęli łapówkę w zamian za oddanie głosu na uniewinnienie Chrisa. Poczułaś się lepiej, przypominając im o ich postępku? Spojrzała w bok i mruknęła cicho. - Nie. - Czy to, że zmusiłaś ich do spojrzenia sobie samym w oczy, posłużyło czemuś dobremu, budującemu? - Nie - ucięła. - Wiem, do czego zmierzasz. - Więc po co zawracałaś głowę tym ludziom? Skoro chcesz walczyć z Huffem i Chrisem, dlaczego nie skonfrontujesz się bezpośrednio z nimi? - Dlaczego ty tego nie robisz? - odgryzła się. - A może nie chcesz usłyszeć prawdy o procesie Chrisa? Pewnie wolałbyś nie wiedzieć, że Huff przekupił sędziów przysięgłych, by jego synkowi upiekło się morderstwo. Nie mam racji? - Jeśli Huff zapłacił sędziom, to może po to, żeby Chris nie odpowiedział za przestępstwo, którego nie popełnił - odrzekł podniesionym głosem. - Ta twoja wendeta... - To nie żadna wendeta. - Zatem o co ci chodzi? - O uczciwość. Oni nie mają jej za grosz. Miałam nadzieję, że może... - przerwała. - Co? Zaczerpnęła powietrza i burknęła: - Że może ty jej masz choć odrobinę. Dlatego właśnie przywiozłam cię tutaj. - Kiwnęła głową w - Ty sam - odpowiedział pogodnie Mały Książę. - Nie lubisz siebie?
©2019 superne.ta-torba.dlugoleka.pl - Split Template by One Page Love